



Jeśli wierzyć Centrum Badania Opinii Społecznej, aż 86 procent Polaków deklaruje zainteresowanie wyglądem i jakością swojego otoczenia. Wystarczy jednak przyjrzeć się poboczom naszych dróg lub architekturze przedmieść, by się przekonać, że w naszej mentalności więcej ciągle znaczy lepiej. Stąd dziesiątki płacht reklamowych szczelnie zalepiających nasze miasta, stąd dominujący styl barokowo-imperialny w architekturze willowej i orgia kolorystyczna miejskich blokowisk, stąd wreszcie kościoły przyozdobione kolorowymi banerami, styropianowymi gołąbkami, krzykliwymi witrażami i hiperrealistycznym malarstwem. Historyczną czkawką odbijają się nam lata PRL-owskiej zgrzebności, braku materiałów i narzuconej estetyki. Ciągle jeszcze zachowujemy się jak głodzone dziecko w sklepie ze słodyczami, ale gdzieniegdzie pojawiają się już pierwsze jaskółki zmian. Powiew świeżego powietrza czuje się także wewnątrz kościelnych murów – katolicki dizajn budzi się z letargu.
Paradoksalnie, jeśli o dizajnie mówimy, w komunizmie nie było w tej dziedzinie najgorzej. Lata 50. i 60. to złota era polskiego wzornictwa, czego pośrednim dowodem jest moda na meble z tego okresu, które od kilku lat święcą triumfy w magazynach wnętrzarskich i w naszych domach. Takie przedmioty jak słynny czerwony fotel Romana Modzelewskiego (o który zabiegały zagraniczne firmy, ale wskutek sprzeciwu polskich władz nigdy nie stał się naszym hitem eksportowym) albo fotel Chierowskiego model 366 stanowią dziś nie lada gratkę dla coraz liczniejszych wielbicieli dizajnu w stylu vintage, a ich ceny sukcesywnie rosną. Oryginalność polskiej szkoły wzor (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.