


Z radością przyjęłam zaproszenie do rozmowy o ojcu Tomaszu Pawłowskim. Chociaż na początku pojawiło się pytanie, czy ja cokolwiek pamiętam z tamtych lat, bo od naszego pierwszego spotkania u ojców dominikanów w Poznaniu minęły 33 lata.
Z mozołem zaczęłam odświeżać pamięć, a wtedy pojawiły się twarze przyjaciół, ich imiona, rzadziej nazwiska, często zabawne zdrobnienia, z którymi byliśmy kojarzeni: Pierzak, Bodzio Disko, Piotrek Żarówa i Basia Żarówa, Beatka i Ewa Medyczki, Picio, Grześ Fotograf, Długowłosy, Kudłaty, Jacuś, Ika, Violetka, Iwo i Weronika, Tereska z Krakowa, Iwonka i Błażej, Skworz, Asia Skrobacka. Ożyły sceny, przypłynęły refreny piosenek, jakieś zawołania, hasła. Ktoś chciał się zapisać do bandy Haczyka. I wreszcie rozmazany obraz nabrał kształtów. Niesforna pamięć przywołała dobre oczy ojca Tomasza, jego bystry wzrok i dobroduszną buzię z czerwonymi, wydętymi od śmiechu policzkami.
Klatki ze starego filmu zaczęły się przesuwać, układać w sceny najczęściej wyjęte z kontekstu, ale z protagonistą wybijającym się na pierwszy plan, ojcem Tomaszem.
Jak przy charakterystyce postaci spróbowałam przypomnieć sobie, jaki był. Postawny, barczysty, dobrze zbudowany, nosił duże sportowe buty i brązowy, skórzany pas, który przytrzymywał rozkołysane fałdy białego habitu. Nie chodził, ale przemieszczał się w specyficzny dla siebie sposób. Energicznie, z rozmachem, ale i dyskretnie. Był wszędobylski, bo chciał nas dobrze poznać i wyrobić sobie o nas zdanie.
Układ ojcowski
Przyszedł do duszpasterstwa ojców dominikanów w 1983 roku, gdy jeszcze nie wyschły łzy po tragicznie zmarłym ojcu Honoriuszu. To był czas, gdy ojciec Jan Góra prowadził dla młodzieży słynne „siedemnastki”, a ojciec Tomasz Alexiewicz przekonywał do modlitwy charyzmatycznej. Na przystanie do grupy Jana czuliśmy się zbyt dorośli, bo chcieliśmy zmieniać świat. Do Alexiewicza było nam za wysoko, bo zamiast unoszenia się w modlitwie do Ducha Świętego woleliśmy pokonywać inne wysokości, skakać po Orlej Perci, palić w piecu w chałupie u Mrowcowej na Bokówkach, odwiedzać Babcię na Rusinowej Polanie albo wspinać się na Wiktorówki.
I wtedy przyszedł ojciec Tomasz. I oswoił tę naszą bezdomność. Miał to, czego szukaliśmy, a w dodatku poukładane równo i proporcjonalnie. Nie było w nim żadnego nadmiaru albo braku. Była harmonia. Trochę rubaszności i jowialności, dużo inteligencji i precyzyjnej obserwacji, porcja romantyzmu ze zdolnością praktycznego patrzenia na świat. Ale najwięcej było w ojcu Tomaszu zdrowego rozsądku.
Patrzyliśmy z niedowierzaniem, że jest taki normalny, że celnie nazywa rzeczy po imieniu. I wreszcie przystaliśmy na ten prawie ojcowski układ. Przylgnęliśmy do niego, ufając, że będzie naszym przewodnikiem. Bo w tamtych ciężkich czasach, gdy Polska wychodziła poraniona ze stanu wojennego, potrzebowaliśmy mistrzów, a nie było łatwo zaufać, uwierzyć i przylgnąć.
Ojciec Tomasz był pasterzem na tamte czasy. Wobec dwuznaczności świata potrzebowaliśmy jasnego przesłania, silnego credo. On nam pokazał drogę. Kazał odbudować wiarę w człowieka, stworzyć przyjacielskie więzy, bo tylko bycie razem, w silnej grupie, jest najlepszą drogą do pokonania strachu, wyzbycia się lęku i zbudowania wspólnoty ludzi, którzy mogą na sobie polegać. I to się ojcu Tomaszowi udało.
(...)
Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.