


Stanisław Morgalla SJ
Każdy człowiek czasem upada: zdradza, okłamuje, kradnie… Nie każdy jednak potrafi się do tego przyznać i wyjść z bolesnego doświadczenia dojrzalszy. A już tylko nieliczni potrafią to zrobić publicznie i publicznie prosić o przebaczenie, oczywiście, o ile zdrada, kłamstwo, kradzież etc. były publiczne i z krzywdą dla innych. Jesteśmy krajem katolickim, więc świadomość własnej grzeszności, omylności, słabości powinniśmy wyssać z mlekiem matki. Tymczasem jesteśmy tak dalecy od prawdy o grzechu, która przecież tkwi w samym sercu naszej wiary… Może właśnie dlatego nie pojmujemy zdumiewającego okrzyku Wigilii Paschalnej: O szczęśliwa wino? Może właśnie z tego powodu wolimy bardziej rodzinne, ciepłe i bezpieczne święta Bożego Narodzenia od dramatycznego Triduum Paschalnego. Ale to ogromne nieporozumienie.
To nieprawda!
Zapewne już w pierwszych słowach zniechęciłem do dalszego czytania, bo przecież takim zdaniem obrażam wszystkich naraz i każdego z osobna. A przecież i razem, i osobno wolimy myśleć o sobie pozytywnie, tym bardziej gdy ktoś stara się być dobrym katolikiem, ba, nawet nieco lepszym, skoro czyta katolickie czasopismo. Jednak prawda o naszej upadłej naturze albo stanie się naszym chlebem powszednim i powoli przemieni nasze spojrzenie na rzeczywistość, albo pozostanie czystą abstrakcją i uśpi naszą czujność do końca. Nieprzekonanych odsyłam do rozbrzmiewających wciąż słów Jezusa: Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamień (por. J 8,7). I do tajemniczego Ducha Świętego, który przede wszystkim ma nas przekonać o… grzechu (por. J 16,8–9).
Piszę ten tekst w przededniu setnej rocznicy odzyskania naszej niepodległości i nadziwić się nie mogę, jak mogło w ogóle do tego dojść, skoro nawet na jeden dzień nie potrafimy się zjednoczyć i wspólnie świętować. Każdy chce maszerować pod własnym sztandarem, jakby nie o tę samą Polskę nam chodziło. Kto jest temu winien? Codziennie media zasypują nas wiadomościami o nowych aferach i skandalach politycznych, ekonomicznych, obyczajowych itp. Dzieje się źle, ale winnych jakoś nigdy nie można znaleźć, a jeśli już się znajdą, to najczęściej nie przyznają się do winy. Przykłady można by mnożyć w nieskończoność. Także i do nas śmiało możemy odnieść gorzką diagnozę społeczeństwa amerykańskiego: „Żyjemy w społeczeństwie, w którym możemy się z kimś nie zgadzać, ale już nie możemy mu zarzucić, że jest w błędzie, a niedopuszczalne jest powiedzieć, że jest złym człowiekiem. Zaczynając od polityków, a na intelektualistach kończąc, wszyscy jesteśmy zachęcani do tego, by unikać skruchy, wyrzutów sumienia, odpowiedzialności i potrzeby naprawienia krzywd”. Ale czy to rzeczywiście takie nowe i postmodernistyczne, jak sugeruje tytuł cytowanego artykułu [Ucieczka od poczucia winy: Postmodernistyczna demoralizacja i nowe histerie]? Przeciwnie, jest to stare jak świat i oklepane. Już pierwszy człowiek w raju wolał raczej zrobić unik, aniżeli się przyznać do winy, a przyciśnięty do muru wołał: To nie ja, to ona! To nie ja, to wąż! (por. Rdz 3). Taka jest prawda o naszej naturze: Jest upadła! Jeśli jest w historii świata coś nowego i świeżego, to raczej Bóg, który nie przestaje się nad tą upadłą naturą pochylać, by ją podnieść i wynieść do swojej chwały. Jeśli zdarza się coś wyjątkowego, to raczej jednostki, które nie tylko potrafią się przyznać do upadku, ale i się z niego podnieść, a przy okazji na nowo odkryć i odsłonić przed innymi istotę naszej wiary chrześcijańskiej...
(...)
Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.