



Gdy pierwszy raz spotkałem ojca Macieja, był już wtedy mistrzem otoczonym tłumem oddanych uczniów. Byli wygadani i inteligentni. Robili kariery na uniwersytetach, w palestrze, mediach i polityce. A do tego się modlili. Ja byłem przy nich nieopierzonym studentem pierwszego roku, który właśnie przyjechał z Czeladzi na studia do Krakowa.
Spotkanie pierwsze
To było w 2002 roku podczas organizowanej przez Instytut Tertio Millennio „Szkoły Zimowej”, czyli kilkudniowego seminarium dotyczącego katolickiej nauki społecznej. Rzucały się w oczy jego czerwone sznurówki przy wielkich, górskich butach. Wkładał je wieczorem, gdy już bez habitu rozmawiał z nami w luźnej atmosferze, schodząc z piedestału wielkości. Dawał wtedy sygnał, że w tym momencie nie jest prowincjałem dominikanów, przyjacielem papieża i intelektualistą, tylko jednym z nas siedzących przy stole. Rozmawialiśmy o wszystkim. Raz zadając osobiste pytania dotyczące wiary, innym razem intelektualnie pojedynkując się o politykę i filozofię. On był urodzonym dyskutantem. Genialnie posługiwał się ironią i sarkazmem. Przegrać z nim – to jedno, być wyśmianym przez kumpli – to już zupełnie inna sprawa.
To wszystko jednak budowało więź, którą można porównać do relacji z własnym ojcem. Była w niej bliskość i dystans, naturalność i szacunek, czułość i szorstkość. Do „Ziębola”, bo tak o nim zdrobniale mówiliśmy, szło się pogadać o sprawach sercowych, kłócić o podatek liniowy, rozmawiać o znaczeniu Soboru Watykańskiego Drugiego. Graliśmy z nim w paintball i chodziliśmy do niego do spowiedzi. Dyskusje z nim to było nieustanne podróżowanie między epokami i kontekstami. Był genialnym historykiem idei. Nie dlatego, że stworzył jakiś system, ale dlatego, że dawał poczucie, iż nasze życie w historii ma sens.
Z tamtych pierwszych spotkań zapamiętałem jeszcze jedno: do dziś widzę jego pochyloną nad hostią sylwetkę w momencie przemienienia. To było niezwykłe. Był pierwszym księdzem, o którym pomyślałem, że nie odprawia mszy, ale modli się mszą. A efekt ten wzmacniało jeszcze wspólne odmawianie liturgii godzin. Wcześniej, kilka razy w życiu, widziałem w pociągu czy w autobusie księży modlących się ze skórzanej książeczki. Dopiero jednak modlitwy podczas spotkań Tertio Millennio pozwoliły mi odkryć piękno modlitwy brewiarzowej. Stawaliśmy naprzeciw siebie, w dwóch nawach kaplicy, kobiety, mężczyźni, klerycy, bracia dominikanie. Dwa chóry recytujące naprzemiennie: „Błogosławiony Pan, Bóg Izraela, bo lud swój nawiedził i wyzwolił”. To było realne doświadczenie wspólnoty modlącego się Kościoła.
I choć Instytut Tertio Millennio kojarzy się przede wszystkim z debatami i projektami społecznymi, w rzeczywistości stał za nim głęboki pomysł duszpasterski. Zięba był wychowankiem wrocławskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. Jego wiara nie kształtowała się w wiejskiej parafii, ale w toku gorących dyskusji akademickich i burzliwych działań społecznych charakterystycznych dla wielkich metropolii. Z tego doświadczenia brała swój początek „metoda Tertio”. Jej istota zasadzała się na przekonaniu, że jeśli Kościół ma być obecny na współczesnych areopagach jako liczący się głos w dyskusji, to musi szukać odpowiedzi na trudne pytania, bo i tak go one nie ominą. Dlatego wcześniej we własnym gronie i życzliwej atmosferze dobrze je sobie postawić i szukać odpowiedzi, nie bojąc się zestawiać wiarę z poznaniem rozumowym świata. Do tego ostatniego jako fizyk z wykształcenia ojciec Zięba zachęcał nas wiele razy. Zwracał uwagę, że tak często podkreślana sprzeczność między wiarą i rozumem tak naprawdę nie istnieje. Nauka niezideologizowana, ale obiektywnie opisująca świat, pomaga wierze i oczyszcza ją z wyobrażeń i mitów. I jestem przekonany, że jeśli dziś wspólnoty wierzących umierają w wielkich miastach, to dlatego, że „metoda Tertio” nie przegryzła się przez nasz Kościół.
(...)
Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.