


Paulina Wilk
Myślałam, że lubię zmiany. Najwyraźniej tylko niektóre i na własnych warunkach. Na zdarzenia niezaplanowane, nieoswojone reaguję kiepsko. Nie jestem dość elastyczna, głodna innowacji, chyba jednak nie nadaję się do nowoczesności. To taki permanentny karnawał, w którym nowinka lśni krótko i zaraz potem ląduje na przecenie. Trzeba więc nadążać, nawet jeśli oznacza to udawaną radość z lepszego modelu telefonu, w którym nic nie działa jak w poprzednim i człowiek się męczy dobry miesiąc, próbując przywyknąć do czegoś, czego wcale nie chciał, ale mu wepchnęli w abonamencie.
Zaczynam się właśnie czuć jak element niepasujący do takiej filozofii. Wydaję się sobie nie dość podekscytowana i zadowolona ze wszystkiego, co oferuje mi świat. Ostatnio oferuje mi przedłużający się sezon serialu Pandemia, który zmienił dużo i nie sposób ogarnąć, jak wiele jeszcze wywróci. Od roku chodzimy po świecie trochę, jakby się nic nie stało, a trochę, jakby wybuchła bomba totalna. Zmiana, ta naczelna cecha współczesności, nadrzędna wartość i bliźniaczka postępu, jest teraz wszędzie i nigdzie. Objawia się w formach, których nie przewidzieliśmy i których wcale nie zamawialiśmy z dostawą do domu. A jednak real miał czelność się zmienić, nie pytając konsumentów o zdanie. I co my na to?
Część, wiadomo, obraziła się. Pandemię, jak każdy fakt, można teraz dowolnie negować, wybierając niewiarę w nią. Część kontynuuje tryb „jakby nigdy nic”, czyli spaceruje po pustych galeriach handlowych, stoi w korku do McDrive’a po hamburgera, tłoczy się nieprzepisowo na po (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.