


Szanowny Lwie,
dziś wiedziałbym już z kim porównać kapitana Kleppa. To był oczywiście wielebny ojciec Mapple, choć nie mogę napisać, że w całej okazałości, gdyż, jak czytamy:
Ojciec Mapple przeżywał właśnie pełną tężyzny zimę zdrowej starości, tego rodzaju starości, co zdaje się przechodzić w drugą kwitnącą młodość; albowiem między licznymi bruzdami jego zmarszczek przeświecały łagodne błyski ponownego kwitnienia — niby wiosenna zieleń, która przeziera przez lutowe śniegi…
— tymczasem w twarz kapitana Kleppa wpisana była pewna nijakość, ale — i tu, Szanowny Lwie, podzielę się z Tobą nieśmiało moimi odkryciami z czasu morskiej podróży do Hamburga — nie była to nijakość charakteru osobników ostrożnych a bezsilnych, którzy do końca swojego życia nie mogą się zdecydować ani na swój wygląd, ani na odważne postępowanie i w końcu wpadają w objęcia śmiesznej i męczącej innych ekstrawagancji, która żąda zachwytu i hołdów, a w rzeczywistości jest tylko oznaką ich miernoty. Nie, nijakość Kleppa była — że się tak wyrażę — gatunku prorockiego i brała się z obowiązku poświęcenia osobistej wyrazistości na rzecz słów pochodzących wprost od Boga. Sądzę, że Klepp pewnego dnia wycofał się po prostu z siebie, robiąc tym samym miejsce Bogu, który znowu przyjął to z wdzięcznością, gdyż brzydzi się wszelkim uwodzicielstwem i ozdobami, które przylepiają się (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.