


Wyobraźmy sobie, że mamy w życiu szansę na jedną tylko spowiedź. Zbyt trudne? To wyobraźmy sobie spowiedź, podczas której kapłan studiuje taryfikator i sumuje nam pokuty przypisane do wymienionych grzechów. I wychodzi kilkanaście lat postu o chlebie i wodzie, z zaleceniem spania na łupinach od orzechów.
Pozostaje odetchnąć, że żyjemy w XXI wieku, i uświadomić sobie, jak łagodnie dzisiaj podchodzi Kościół do kwestii spowiedzi. Tylko czy ta łagodność na pewno wyszła nam na dobre?
Jedna pokuta
We wczesnym Kościele miłosierdzie nie było tanie. Dość powiedzieć, że dobrze nam znana opowieść o Chrystusie i jawnogrzesznicy przez pierwsze trzy wieki chrześcijaństwa nie wchodziła w skład wielu rękopisów Nowego Testamentu, nie rozważali też jej wschodni Ojcowie Kościoła. Czyn Chrystusa postrzegano najwyraźniej jako mało zrozumiały, osłabiający natomiast zdecydowane nauczanie o moralności.
W jego centrum znajdował się katalog grzechów głównych, nazywanych wtedy „niedopuszczalnymi”. Zaliczano do nich zabójstwo, wyparcie się wiary (rozumiane także jako bałwochwalstwo) i cudzołóstwo właśnie. Chrześcijaninowi, który popełnił jeden z nich, pozostawało czynić do końca życia pokutę i liczyć na miłosierdzie Boga. Na odpuszczenie przez Kościół nie miał co liczyć. Tę surową zasadę opierano m.in. na fragmencie Listu św. Piotra, według którego „lepiej byłoby im nie znać drogi sprawiedliwości, aniżeli poznawszy ją, odwrócić się od podanego im świętego przykazania”. Apostoł w kolejnym zdaniu porównał tych, którzy przyjęli Chrystusa, a (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.