


Paulina Wilk
Byłam tu już kiedyś. W dzień bardziej upalny i suchy, wiele lat temu. Ale pamiętam, że tablica jest z przodu, wmurowana w posadzkę, niepozorna, wyżłobiona przez czas i ludzkie stopy. Kościółek wygląda na zrujnowany – ściany bure, zdobienia zdjęte, ołtarz z drewnianym krzyżem na tle przesiąkniętych monsunową wilgocią zagrzybiałych ścian.
Z pociemniałego sklepienia zwisają drewniane wiatraki. Teraz zatrzymane i milczące. Mszę odprawia się tylko jedną, w niedzielny poranek. W porze deszczowej odwiedzin jest niewiele. Siedzę na ławeczce otulona zapachem stęchlizny pomieszanej ze słonymi powiewami znad wybrzeża, niosącymi odór ryb i nasiąkniętego wodą drewna. Podchodzę do tablicy. Jest prostą, zniszczoną płytą kamienną. Trzeba kucnąć, spojrzeć pod kątem, by dostrzec zarys liter „GAMA”. Przechylam głowę i jestem całkiem sama z duchem Vasco da Gamy, w małym kościółku św. Franciszka w indyjskim Koczin. Tu słynny podróżnik zmarł i został pochowany. Oczywiście nie na długo – Portugalczycy kilka lat później zabrali jego zwłoki do ojczyzny. Ma tam z pewnością grób bardziej wystawny, dorównujący legendzie. Ale ja lubię to miejsce – jego skromność, nieważność. Lepiej pasują do prawdziwej miary życia, nawet tak sławnego. Ostatecznie suma dokonań Vasco da Gamy, który przybił do keralskiego portu Kozhikode 520 lat temu, a zmarł 26 lat później w wigilijny wieczór w Koczin, zawiera tyleż spraw imponujących, co potwornych. Opłynąć dookoła Afrykę, a stamtąd przedostać się do Indii (co prawda dzięki muzułmańskiemu nawigatorowi Ahmadowi ibn M& (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.