


Paulina Wilk
Szykując się do pisania felietonu, wsunęłam do opiekacza dwie kromki chleba i wyjęłam maselniczkę z lodówki. Psy przysiadły obok z nosami czujnie filtrującymi powietrze. Osoliłam roztopione na chlebie masło i podzieliliśmy się posiłkiem. Zamerdały ogony, mlasnęły języki. I czego chcieć więcej?
Czytałam gdzieś, że Gustaw Holoubek w restauracjach, barach i stołówkach najchętniej zamawiał chleb z masłem. Był ponoć tej maślanej preferencji wierny bez względu na czasy. A żył i w dobie, gdy o sam chleb było trudno, i wtedy, gdy razowiec zastąpiły bagietki, brioszki oraz muffinki, serwowane z konfiturami lub czekoladą, jadane po kawiarniach drogo, acz niechlujnie, jak niewartą zastanowienia błahostkę. Żył też w międzyczasie, gdy – jak mawiał Jacek Kuroń, tłumacząc zakręty PRL-u – Polakom przestał wystarczać chleb ze smalcem, a zapragnęli kanapek z kiełbasą.
Postawa Holoubka w kwestii chleba z masłem – jakiekolwiek były jej powody, bo może mu po prostu smakował – wydaje mi się głęboko przemyślana, bezgranicznie mądra i godna naśladowania. Szczególnie wobec zatrważającego naporu możliwości i wszechobfitości. Dziś kelner (pardon, względnie miły młody człowiek podający się za kelnera) nie wiedziałby, jak wycenić kromkę z masłem, bo nie ma w komputerze takiej pozycji, a na zestaw śniadaniowy to się nie kwalifikuje. Zresztą śniadania wydaje się tylko do trzynastej.
Kromka z masłem jest antysystemowa, buntownicza i demonstracyjnie minimalistyczna wobec konsumenckiego rokoko. Na prośbę o kromkę z masłem dzisiejszy kelner może, jeśli nieco pogłówku (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.